Central Park, Nowy Jork (archiwum prywatne) |
Lecę więc z psem do pobliskiego Forest Parku. Staram się jakoś ogarnąć starannie układaną, cały poranek fryzurę, którą bezczelnie dewastuje wiatr. Wietrzysko, któremu w skali od 1 do 10, dałabym 15 i ochrzciła je imieniem Katriny, Reginy lub innej lafiryndy, bo głowę mi próbuje urwać, i to przy samej dupie! Jedną ręką ogarniam smycz i ciapka, który dokłada wszelkich starań, by tą smyczą oplątać wszystkie drzewa w parku. Drugą ręką próbuję trzymać głowę, by ta została jednak na swoim miejscu. Deszcz chwilowo nie pada, ale z mokrych drzew woda i tak, co chwilę, kapie mi na łeb...
I już czuję, że nieuchronnie zbliża się ON...